niedziela, 26 lutego 2017

Dzień trzeci - Petra. W królestwie Nabetajczyków.

Petra
Z samego rana poznajemy naszego kierowcę. Ma na imię Alli. Dosyć kiepsko mówi po angielsku, ale od biedy można się z nim dogadać. Pierwsze wrażenie robi niespecjalne, tym bardziej, że jesteśmy nieufne. To jednak szybko mija. Alli okazuje się być bardzo sympatyczny. Opowiada, że jest Beduinem i nauczycielem języka arabskiego. Oczywiście w swoich opowieściach najwięcej czasu poświęca rodzinie. Tam dla każdego rodzina jest bardzo ważna. Alli ma ośmioro rodzeństwa i trójkę dzieci. Co chwila ktoś do niego wydzwania, a on z rozbrajającym uśmiechem mówi: "it was my mother, it was my brother, it was my sister".  Na bieżąco przez telefon ktoś zdaje mu też relację z warunków pogodowych na drodze do Petry. A te niestety nie są zbytnio optymistyczne.
Najważniejsze jednak, że droga prowadząca do Petry jest otwarta, a podobno czasem ją w okresie zimowym ze względu na warunki atmosferyczne zamykają. Póki co mkniemy The King's Highway najbardziej znaną drogą w Jordanii. Raz pada deszcz, raz świeci słońce. Mijamy Wadi Rum. No cóż kolejny powód, żeby tu wrócić. Dopiero po zjeździe z autostrady pogoda zmienia się diametralnie. Już nawet śnieg nie szokuje mnie tak bardzo, jak oblodzona droga i mgła, przez którą nic nie widać. Alli na szczęście jest dobrym kierowcą i dowozi nas bezpiecznie do hotelu. Czeka na nas i podwozi pod bramy Petry.
Obrazek z trasy

Po mgle i śniegu nie ma tu śladu, ale za to rozpadało się na dobre. Nie były to warunki marzeń do zwiedzania Petry, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Niestety okazuje się, że nie można kupić biletów kartą, mimo iż na stronie internetowej można wyczytać, że płatność bezgotówkowa jest możliwa. Jeśli ktoś wybiera się do Petry, to powinien zaopatrzyć się w gotówkę, gdyż oczywiście przelicznik w tamtejszym kantorze jest bardzo niekorzystny. Nie ma co ukrywać wizyta w Petrze ostro daje po kieszeni. Te wszystkie niedogodności zniknęły w momencie, gdy zatraciłyśmy się w tym skalnym mieście, które zostało uznane jednym z siedmiu nowych cudów świata. Zaiste cudem ono naprawdę jest. I na pewno jeszcze większe wrażenie robi, gdy jest skąpane w słońcu, a różowo-czerwone skały pięknie się mienią. Niestety to akurat musiałam sobie jedynie wyobrazić.

Petra ma ponad 2 tysiące lat. I jak na ten wiek trzyma się całkiem nieźle. Dokładnie nie wiadomo kiedy została zbudowana. Wiadomo natomiast, że została stolicą Imperium Nabetańczyków. Nabetańczycy byli ludem koczowniczym i początkowo mieszkali w Petrze w swoich namiotach. W związku z tym nie mieli także tradycji budowniczych. Dlatego też po pierwsze zaczęli korzystać z tradycji innych narodów, a po drugie po prostu łatwiej było im wykuć budowle w piaskowcu, niż postawić je od podstaw. W dziejach Petry istotne są jeszcze częste trzęsienia ziemi, które niszczyły miasto oraz panowanie rzymskie na tym terenie. Przez długi okres czasu o istnieniu Petry wiedzieli tylko lokalni Beduini. Ponowne odkrycie skalnego miasta dla świata nastąpiło w 1812 roku przez szwajcarskiego uczonego Johannesa Burckharda. Dużo czasu i sił poświęcił on na to, żeby nauczyć się arabskiego, poznać Koran i muzułmańską kulturę. Koniec końców był na tyle autentyczny, że przekonał Beduinów, aby pokazali mu - "szejkowi Ibrahimowi Ibn Abdullahowi", to tajemnicze zagubione miasto. Reszta potoczyła się już relatywnie szybko.



Spędziłam w Petrze kilka godzin i muszę powiedzieć, że było to stanowczo za mało. Co prawda wszystkie najważniejsze budowle leżące na głównym szlaku zobaczyłam. Lekki niedosyt jednak pozostał. Aby dojść do najbardziej znanej budowli trzeba przejść przez wąwóz Al Siq i jest to jedyna droga prowadząca do Petry. Na dodatek powstała w sposób naturalny, na skutek ruchów tektonicznych. Po przejściu ponad kilometra wąwozem nagle ukazuje się piękny widok. Niespodziewanie wyłania się skarbiec, który tak naprawdę był biblioteką lub grobowcem, znany z filmu "Indiana Jones i ostatnia krucjata". Oto on:



Budowli, które można tam podziwiać jest oczywiście więcej: teatr, grobowce królewskie, ulica kolumnowa, pozostałości Wielkiej Świątyni. Trzeba też koniecznie zejść z utartego szlaku i powędrować troszkę w górę, aby zobaczyć najbardziej monumentalną budowlę w Petrze, czyli Al Deir (Monaster).
Mimo dużej ilości deszczu i chmur, a małej ilości błękitnego nieba i słońca, spacer po tym mieście był niezwykłym przeżyciem. Czekała nas jeszcze podróż powrotna do hostelu. Długa droga pod górkę była drogą prawie przez mękę. Co chwila zaczepiali nas kierowcy taksówek. Tak jakbyśmy nie miały dosyć krzykaczy, naciągaczy i sprzedawców w Petrze. Takie rzeczy trzeba po prostu przeżyć, bo to normalne w tych rejonach. Na koniec dnia czekała na nas niemiła niespodzianka. Mianowicie zimny pokój w hotelu, który nie chciał się za nic w świecie nagrzać. Mimo wszystko dzień bardzo na plus!

Kilka innych ujęć z Petry:







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz