niedziela, 7 lutego 2016

Budapeszt - dzień czwarty.

Koala w budapesztańskim zoo
Dzień czwarty, ostatni nadszedł zbyt szybko. Miał to być ciężki dzień w związku z tym, że wymeldować musieliśmy się do 11, a autokar odjeżdżał dopiero o 23.40. Jednak okazał się on być bardzo fajnym dniem i minął w oka mgnieniu. Zaczął się jednak dość nieszczególnie. W planach mieliśmy odwiedzić znajdujące się w pobliżu muzeum/pomnik ofiar totalitaryzmu na Węgrzech - House of terror. Niestety trafiliśmy na trwającą do lutego przerwę. W związku z tym postanowiliśmy udać się wspólnie do zoo. Cel wiadomy - dwa misie koala! Znów pogoda dopisała zdecydowaliśmy się więc na spacer. Tym bardziej, że w stronę zoo prowadzi reprezentacyjna ulica - aleja Andrassyego, o której jeszcze napiszę, a którą naprawdę warto się przejść. To pod nią biegnie zabytkowa linia metra. Więc można sobie zrobić spacer w jedną stronę, w drugą przejechać się kolejką. Błękitne niebo i świecące słońce sprawiają, że Plac Bohaterów wygląda bardzo okazale. Kręcimy się trochę po okolicy i wchodzimy do zoo. 
Nie spodziewaliśmy się, że spędzimy tam prawie 5 godzin. Zdecydowanie polecam wizytę w tym przybytku. Myślę, że wiosną i latem to miejsce robi większe wrażenie. Wiadomo zieleń robi swoje. Tym bardziej, że jest tam również ogród japoński, który o tej porze roku wygląda biednie. "Misie" koala na żywo robią piorunujące wrażenie. Dla mnie są to chyba najsłodsze zwierzęta na planecie. Zupełnie się nie spodziewałam, że spełnię już teraz swoje pragnienie i będę mogła je zobaczyć. Pragnienie, żeby rozbić szybę i dostać się do nich musiałam w sobie zdusić... O godzinie 13 każdego dnia odbywa się ważenie tych słodkich istot, które przez pracowników zoo jest bardzo celebrowane. Misie dostają nowe liście eukaliptusa, zostają przeniesione do innego pokoju. Tam są ważone i wyczesywane. Wszystko mogą obserwować zwiedzający. Pomysł bardzo fajny. 


Poza misiami z interesujących mnie zwierząt widziałam też wombaty, leniwce, rosomaka, tygrysy i niedźwiedzia. Ciekawym rozwiązaniem jest pawilon, w którym panuje półmrok, a w którym znajdują się nietoperze. Nie za szybą, nie są oddzielone praktycznie w żaden sposób od zwiedzających i mogą sobie swobodnie latać. Po ziemi zaś przechadzają się zwierzątka dość sympatyczne, których nazwy nie znam. W pawilonie z ptakami latają swobodnie papużki i nie trzeba wiele, żeby usiadły na ramieniu czy głowie. Ja nie przepadam za ptakami więc ta rozrywka zdecydowanie dla mnie nie była. Ble i fuj. Niestety w ogrodzie zoologicznym, który teoretycznie jest otwarty do 16 w miesiące zimowe, większość pawilonów zamknięto już o 15.30. W związku z tym nie mogliśmy między innymi wejść do słoniarni ani zwiedzić magicznej góry. Mimo to miejsce zdecydowanie na plus. 
Po wizycie w zoo zostało nam jeszcze "trochę" czasu. W głównej mierze spędziliśmy go w różnych knajpach. Zaczęliśmy od obiadu w włoskiej restauracji Millenium de pippo na alei Andrassyego. Ceny przystępne, pizza dobra, a desery wręcz przepyszne. Wystrój zaś był stylizowany na stacje metra żółtej linii. Następnie zupełnie przez przypadek znaleźliśmy na mało uczęszczanej ulicy taki zwykły pub, dla lokalsów. Goście w liczbie czterech wyglądali na stałych bywalców. W momencie, gdy przekroczyliśmy próg staliśmy się chyba dla nich dużą atrakcją. Od razu zaproponowali wspólną grę w billarda. Mimo różnic językowych wszyscy się dobrze bawiliśmy. Niestety krótko. Właścicielka o 19 zamykała lokal. W sobotę? O 19? Dziwnie, ale co zrobić. Znaleźliśmy pod naszym hotelem kolejny pub i tam popijając piwo kokosowe i grając w gry spędziliśmy resztę czasu. Gdy wyszliśmy z pubu oczom naszym ukazały się fajne widoki. Po pierwsze sypał solidnie śnieg i robiło się pięknie biało. Po drugie zaś na miejscach parkingowych przy ulicy, na której znajdował się hotel wzdłuż całej jej długości stały same samochody z byłej, niedawnej epoki - maluchy, łady, trabanty, wartburgi i inne podobne. Wszystko ogrodzone taśmami i pilnowane przez ochroniarzy. Zapewne, gdybyśmy zostali dzień dłużej bylibyśmy świadkami kręcenia jakiegoś filmu lub teledysku. No ale niestety trzeba było już wracać. Stolicę Węgier opuściliśmy w pięknej aurze z równie pięknymi wspomnieniami i wielkimi apetytami na powrót w niedalekiej przyszłości. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz